czwartek, 31 grudnia 2009

Collage


środa, 30 grudnia 2009

2009 (o umieraniu)

Maniacy umierają samotnie
Puste piwnice, wilgoć na ścianie,
Piwo w butelce litrowej.
Hałas, hałas, hałas…
Żadne haiku nie pomoże,
Kąsanie przewin
Nie ma Buck’a Mulligana.
Brednie
Ciemność na siódmym zakręcie w umyśle
Tylko stary dom i arabskie koszmary
tak umierają maniacy
a potem świeczki w oknach,
czarne ubrania
Oczy płaczą cierpkimi łzami
kiedy kroisz cebulę w kuchni ciemnymi wieczorami,
tyle romansów
Każda nowa idea zaczyna się na dnie
butelka Półtoralitrowa
Najłatwiej jest…
napierdolić się i wyrzygać o świcie.
Każda nowa idea zaczyna się na dnie
Ile stron ma dno
Dno dniste muliste, tam się urodziłem
Rodząc się umierają maniacy
podłączeni do świata przez łącze USB.

Dla czyścicieli warg zajęczych na 2010

PIĘKNY WIERSZYK NA DOBRANOC



A deszcz pada i pada dzwoniąc o szyby
 i budząc ze snu ciepłe marzenia…
Ciekawe co by było gdyby nagle przestał?
Nowe lalki, małe misie, niewinne zabawki…
Cyk! I już ich nie ma…
Bo deszcz przestał i przestały marzenia…
A co gdyby, wcale nie, proszę pana, deszcz przestał padać, a dzwoneczki dzwoniłyby dalej o szyby?
Co by pan zrobił? Pańskie marzenia?
Nowe lalki, przytulanki, takie pluszowe, zwykłe misie ze sklepu z zabawkami czekają za szybami, a deszcz – kap! kap!
Rozmazuje im świat…
A właściwie to co wiesz o pluszowych marzeniach?
Czy to deszcz, czy to ty?
Nieważne. One zawsze tam są, za szybą…

wtorek, 8 grudnia 2009

Komentarze nieuczesane


Wtorek w Urzędzie Miasta Erewań nadciągnął nieubłaganie jak finał „Mam talent!” w TVN i ostatni odcinek „39 i pół”. Pani Jowita Miszcz – ekspert zarządzania jakością w urzędzie wprowadziła nowatorski system redagowania oficjalnych pism do Prezydenta Miasta – Światowida Mrugającego. Pisma od niedawna są pisane w orientacji poziomej, bo dają szersze horyzonty. Pion staje się zdecydowanie niemodny, co udowadniają politycy. Pani Jowita Miszcz jest Ślązaczką, pracująca w Armenii od niedawna. Dla podkreślenia swojej tożsamości stwierdziła, że nazwę popularnej zabawki będziemy pisać w sposób następujący: „Jo Jo”.

Na świecie laureat pokojowej  Nagrody Nobla wysyła dodatkowe wojska do Afganistanu, by zapewnić pokój i poparcie wyborców.

W Polsce zakończyła się kolejna edycja programu „Mam talent”. Nie wygrali niestety chłopcy z MC Lacrimosa, a pospolity akordeonista. Mam nadzieję, że nie spotkam go w Śląskich Tramwajach, ich też. Plotka głosi natomiast, że Alexa Martineza wykarmił własną piersią Światowid Mrugający, ale podobno jest to tylko przemyślany element strategii marketingowej Wojciecha Trawy.

Ze świata – Prezydent Polski – Lech Kaczyński jest podobno potomkiem Bolesława Krzywoustego. Nie odziedziczył genów, ale za to degenerację.

piątek, 20 listopada 2009

Barbórka za pasem

W dniach 16 – 18 listopada 2009 odbyły się na Śląsku Targi Funduszy Europejskich. Targi zostały otwarte 16 listopada w Gmachu Sejmu Śląskiego w Katowicach przez Marszałka Województwa Śląskiego – Bogusława Śmigielskiego, Minister Rozwoju Regionalnego – Elżbietę Bieńkowską i Wiceministra Rolnictwa – Artura Ławniczaka.
Impreza, która miała za zadanie zaprezentować siłę i sprawność Śląska w zakresie pozyskiwania funduszy obnażyła jego słabości ekonomiczne i organizacyjne. I nie chodzi tu wcale o fakt, że w czasie otwarcia konferencji i przemówienia m. in. Elżbiety Bieńkowskiej skutecznie wszystko zagłuszał dźwięk wiertarki. Także nie o fakt, że później nastąpiło spięcie, które o mało nie wypłoszyło całego audytorium z sali, a marszałek Śmigielski musiał ratować sytuację wyrywając mikrofon.
Ale do rzeczy. Nie od dzisiaj wiadomo, że pokłady węgla kamiennego na Śląsku nie są niewyczerpalne. I chcąc nie chcąc, niezależnie od wielkich tradycji regionu w dziedzinie wydobycia węgla i trudu górników tam na dole Śląsk musi się przekwalifikować. Musi dlatego, że jeśli tego nie zrobimy jak najszybciej, wraz z biegiem lat coraz trudniej będzie zmienić ekonomiczny profil regionu i kiedy węgla zabraknie lub jego wydobycie będzie tak kosztowne, że nieopłacalne bezrobocie na Śląsku sięgnie znowu 30 jeśli nie więcej procent. Potencjał ekonomiczny Śląska w zakresie przemysłu wydobywczego został zmarnowany w czasie PRL, kiedy całe zyski wypracowane przez wydobycie były transferowane do Warszawy. Tego nie da się cofnąć. Obecnie cały świat przechodzi na coraz wydajniejsze źródła energii – elektrownie atomowe lub odnawialne źródła energii. Świadczy o tym system koncesji Unii Europejskiej na emisję CO2. Polski system energetyczny opiera się na węglu, co nie znaczy, że musimy przy nim trwać. Żeby zniwelować efekt dużej emisji i zanieczyszczenia atmosfery CO2 Jerzy Buzek, będąc jeszcze eurodeputowanym, wyjątkowo silnie popierał projekt CCS (Carbon Capture and Storage). W największym uproszczeniu projekt zakłada wyłapywanie i magazynowanie CO2 w skałach pod ziemią.
„Atmosfera dla węgla” nie jest korzystna. Nawet biorąc pod uwagę kwestie czysto ekonomiczne takie jak podaż i popyt, Śląsk nadal wychodzi na minus. Wydobycie jest coraz bardziej kosztowne, a Polska w kwestii wynagrodzeń prędzej czy później będzie musiała dołączyć do poziomu Starej Unii Europejskiej. Wynagrodzenia w krajach położonych na wschód od Bugu są na tak dramatycznie niskim poziomie, że jakiekolwiek źródło energii czy to węgiel czy gaz wydobyte w Rosji, Chinach itd. będą kosztowo bić na głowę produkt polski. Nie wspominając o fakcie, że wraz z rozwojem ekonomicznym kraju odchodzi się od podstawowych gałęzi gospodarki, takich jak przemysł wydobywczy na rzecz przetwórstwa.
Tymczasem zbliża się Barbórka. Marszalek Śmigielski w swoim inaugurującym targi przemówieniu stwierdził, że CCS to mrzonka, a on zrobi wszystko, by zapewnić górnikom godziwe wynagrodzenie i że Śląsk opierający się na węglu musi z tym węglem zostać. Chwilę później wicewojewoda Adam Matusiewicz stwierdził, że kopalnie ubiegają się już o koncesje na wydobycie na poziomach, które prawie graniczą z jądrem ziemi. To jest tak zwany polski ład polityczny i uzgodnienie stanowisk. Wiadomo, że górnicy najlepiej palą gumy i nie chodzi tu wcale o zawody w branży motoryzacyjnej. Barbórka jest blisko, marszałek Śmigielski chce pozostać na stanowisku, a może nawet zrobić większą karierę, a kiedy ze śląskimi kopalniami będzie się działo to samo co obecnie ze stoczniami, marszałek będzie już na emeryturze. Największą bolączką polskiej polityki są ludzie. Ludzie, którzy obecnie zajmują wysokie stanowiska w państwie traktują to jako przepustkę do pieniędzy. Stąd dominuje myślenie krótko – a nie długoterminowe. Najwięcej zarobimy najdłużej pozostając na stołku. Ludzie dzisiaj dwudziesto czy trzydziestoletni kiedyś to będą musieli spłacić, tak jak inwestycje Gierka w latach siedemdziesiątych, które de facto ja i wielu z Państwa sfinansowało spłacając wiele lat później kredyty zaciągnięte przez tego, który otworzył PRL na zachód.
Polski system polityczny kuleje nie tylko w regionie. Chełpimy się dodatnim wzrostem gospodarczym nie wykorzystując tego w żaden rozsądny sposób. Zamiast zastanawiać się nad ekonomią kraju, naczelnymi tematami podejmowanymi przez rząd są: afera hazardowa, afera stoczniowa, okazjonalnie grypa AH1N1. Co z tego, że obecnie mamy najwyższy wzrost PKB w Europie skoro umocniona gospodarka Niemiec czy Francji nabierając rozpędu za kilka lat przegoni nas wielokrotnie. Z obietnic rządu w zakresie ekonomii nie została spełniona ani jedna. I nie ma tu co opowiadać o uproszczeniu przepisów czy edukacji urzędników tak jak Pan Premier Tusk dzisiaj na konferencji rządu. Wystarczy przepisy przeanalizować, a potem wybrać się do jakiegokolwiek urzędu.
Kiedy podczas tych samych Targów prof. Marek Szczepański opowiadał o podstawowym założeniu przedsiębiorczości – zaufaniu międzyludzkim, czyli tym co decyduje o handlu, kredytach, otoczeniu biznesu i stwierdził, że poziom zaufania społecznego w Polsce jest jednym z najniższych w Europie (z krajów rozwiniętych wyprzedzamy tylko Włochy), marszałek Śmigielski i wicewojewoda Matusiewicz świecili błagalnie oczami, by nie być tylko wywołanymi do odpowiedzi co zrobili, by ten stan rzeczy poprawić tu, na Śląsku. Innych odpowiedzi niż propagandowe slogany o górnikach nie było.
W wyborach parlamentarnych głosowałem na Platformę Obywatelską. W Polsce obecnie nie ma alternatywy. Platforma jednak popełnia te same błędy, co partie przeszłości. To, że pozyskujemy środki europejskie z okresu programowania 2007 – 2013 i że Polska nie jest nadmiernie uzależniona od eksportu działa w czasach kryzysu na korzyść rządzących. Co jednak się stanie, kiedy kryzys się skończy? Czy nie powinniśmy zacząć krzyczeć?

piątek, 13 listopada 2009

Piątek


Jest piątek, piątek trzynastego. Dzień zastał Urząd Miasta w Erewaniu dokładnie w tym samym miejscu w którym stał wcześniej. Kreatywność pracowników urzędu była, co niezwykłe, mniej więcej na poziomie kreatywności Wydziału Promocji. Jest jednak nadzieja, ponieważ będą organizowane warsztaty dziennikarskie i podobno Wojciech Trawa się wybiera.
Urząd pracuje jak pracował. Pani Jowita Miszcz niezmiennie zajęta jest przekładaniem papierów. Wczoraj na jej drodze stanął problem technologiczny. Jowita Miszcz nie mogąc ruszyć kursorem, który zamienił się znienacka w klepsydrę na pulpicie komputera, zadała pytanie Adalbertowi Ożywczemu – Kierownikowi Referatu Spraw Wszelakich: „Czy możliwe jest, żeby myszka była skonfliktowana z komputerem?”. Odżywczy z miną nadepniętej na ogon wiewiórki odpowiedział, że nie o ile oczywiście Pani Jowita na komputerze nie siada.  Pani Jowita według swojego zeznania zapisała wczoraj także 5 plików o tej samej nazwie w tym samym folderze. Poza tym zawodowo Jowita Miszcz zagina czasoprzestrzeń, aplikowała też na posadę ekspedientki na Allegro, ale podobno ma zbyt wysokie kwalifikacje. 
W poniedziałek pracownicy referatu wybierają się na szkolenie do Gyumri. Rejestracja na szkolenie była komputerowa. Dyskietki z imionami i nazwiskami uczestników zostały wysłane do Gyumri już 3 tygodnie wcześniej. Problem w tym, że zaginęły numery rejestracji. Michał Jajek wykoncypował, że numery rejestracyjne na pewno będą na autobusie, którym pracownicy dojadą do Gyumri. Rozwiązało to wszelkie problemy. Autobus to dopiero co sprowadzony z Polski Ikarus. Przegubowy. Podróż do Gyumri będzie trwała około 7 godzin, czyli krócej niż z Siemianowic do Katowic autobusem linii 5, na której autobus wczesniej kursował.
Kreatywny Wydział Promocji przetłumaczył na angielski tekst broszury Erewańskiej Orkiestry Ludowej. W ramach przyjaźni polsko – ormiańskiej tłumaczenie sprawdzał Prezydent RP Lech Gą(o)siewski. Dominują więc sformułowania uroczyste – „thank You from the mountain”, „Dear funs” (drodzy fani),”different music”(różnorodna muzyka),”concerts meet enthusiastic reactions of funs” (koncerty spotykają się z entuzjastycznymi reakcjami fanów).

Notka od autora: opisane sytuacje i osoby są jak najbardziej prawdziwe. Armenia też. Według wykładni Wydziału Promocji UM Erewań od 13.XI.2009 r. angielski zwrot: „apple of my eye” interpretuje się jako:”jabłko mojego oka”.

poniedziałek, 2 listopada 2009

wtorek, 27 października 2009

Szpital



Jak to jest w szpitalu naprawdę?

Szpital św. Barbary w Sosnowcu zajmuje 6 ha powierzchni. W środku, na korytarzach jakieś sklepy, jakieś budki jak z bułgarskiego centrum chujozy i bar gorący. Oddział chirurgii szczękowo – twarzowej jest na 7. piętrze, naprzeciw neurologii. W pokoju 41. można spotkać ludzi, którzy przyjechali na operację ósemek, dealera samochodów, któremu szafka spadła na twarz w czasie przeprowadzki. Słabo widzi. Obok w pokoju starsza Pani, która za zwrócenie uwagi pijakom będzie miała zabieg przeszczepu tkanki kostnej z biodra do oczodołu. W nocy przywieźli pana Edka – górnika, który wypadł z wozu na dole w kopalni i uderzył głową o zaporę. Szew na głowie ciągnie się od czubka głowy do końca czoła, złamany obojczyk. Myśleliśmy, że Pan Edek w nocy zejdzie. Spałem może 2 godziny. Wcześniej jęki i pocharkiwanie. Nie zszedł. Dzień zaczyna się o 7.00, kiedy przychodzi pielęgniarka i pyta się czy temperatura i tętno bez zmian. Bez zmian. Rysuje na diagramie nieudolnie dwie kreski. Niebieska – temperatura, czerwona ciśnienie. Dla niepoznaki lekkie wahania. Nikt nic nie mierzy. Tabletki. W nocy była rodzina pana Edka, żona, syn. Milczeli. O 8.30 jest obchód. Trwa z reguły ok. 5 minut na pokój. Ordynator chodzi, a za nim grupa lekarzy. Patrzą, nic nie mówią. Ordynator nigdy nic nie mówi, jakby był nieobecny. Dawno nie ma go na oddziale, brakuje ketonalu w apteczce. Gdyby nie inni lekarze, nikt by nie operował. W odwiedziny przyszedł Daniel. Drutowali mu szczękę i hakowali w znieczuleniu miejscowym. Dostał od brata, ale nie zamierza go pozywać. Pracuje w cynkowni niedaleko Olkusza. Śniadanie – sucha bułka z masłem. Z neurologii wywożą zwłoki. Wywożą rytmicznie. Pewnie gdyby ktoś chciał, mógłby mierzyć czas tymi wyjazdami. Na szczękowej cisza. Poniedziałek, wtorek, czwartek operacje. W środy i piątki nie ma sali operacyjnej dla szczękowej. W weekend nic się nie dzieje. Telewizja szpitalna kosztuje 2 złote za godzinę. Jest Polsat. Obiad letni w żelaznych talerzach. Kto nie ma sztućców, nie je. Chodzimy na dół do baru gorącego. Jajecznica na boczku albo kotlet schabowy. Darek jest mechanikiem, dostał w barze. Ale innym – w Częstochowie. Darek naciąga linki żużlowcom Włókniarza i opowiada o Drabiku. Drutowana szczęka, zęby powykrzywiane, przyjmuje tylko płyny. Waży może 50 kg. Przychodzi pielęgniarka, mówi że jutro operacja. Na kolację jest sucha bułka z masłem. Wieczorem oglądamy telewizję za 8 złotych. O 4.00 rano przychodzi druga pielęgniarka pobrać krew. Rano pacjent jest przebierany w koszulę i wieziony 8 pięter w dół windą, na salę. Pielęgniarka zakłada wenflon do prawej ręki. W czasie operacji musi być jedno wejście minimum – jest. Podłączają elektrody, coś pika. Anestezjolog każe wdychać tlen. Wdycham…
Sufit, wypluwam rurkę z gardła. Futryna drzwi, jedziemy, dwie pielęgniarki. Prawa strona twarzy zdrętwiała, język też. Lewa nie. W głowie kiełkuje myśl, że wyrwali złe zęby. W pokoju witają z otwartymi ramionami, nie było mnie 2,5 h. Nie mam tylko dwóch zębów. Mieli wyrwać cztery. Były komplikacje – 2,5 h na dwa zęby. Rozerwany kącik ust.
Panu Edkowi ściągnęli cewnik, ale 3 dzień czeka na ortopedę. Dostał kaczkę. Romek z Zabrza regularnie ją opróżnia do muszli klozetowej. Zwykły mocz – normalne. Romek z Zabrza – złamanie szczęki w dwóch miejscach. Podobno wypadek. Górników w szpitalu nie myją pielęgniarki. Przyjeżdża rodzina – żona, trzech synów. Myją, golą, pielęgniarki nie. Jest piątek. W poniedziałek mogę wyjść jeśli opuchlizna zejdzie. Rano ketonal, w południe ketonal, po południu ketonal, wieczorem ketonal. Oprócz tego klimicin i sterydy. Tabletka na żołądek. Temperatura i tętno bez zmian. Linie na diagramie wyznaczają niebiesko – czerwono górski pejzaż. Romek przynosi lód z zamrażarki – na policzek. Z neurologii wyjeżdżają zwłoki. Pan Edek czeka na ortopedę. Nie widzi na jedno oko. Była okulistka z kroplami. W weekend w szpitalu nic się nie dzieje. Rano podróż siedem pięter w dół po Przegląd Sportowy, zamówiłem relację sms z meczu Ruch – Odra. Oglądamy telewizję, chyba 20 złotych. Przed szpitalem nie ma gdzie usiąść. Jest za to parking. Żeby nie zwariować spacerujemy po parkingu. Niektórzy w piżamach. Poniedziałek rano. Opuchlizna zeszła, wychodzę. Mam wrócić za 2 tygodnie – miesiąc.
Pan Edek czeka na ortopedę…





wtorek, 20 października 2009

Heil Polen!

Minister Jacek Rostowski stwierdził, że polski budżet na rok 2010 został przygotowany sprawiedliwie i rzetelnie. Ormian znacznie to uspokoiło i cały kraj odetchnął  z ulgą.
Z najnowszych wieści  „Armenia Times”: zwykły urzędnik magistratu w Erewaniu – Michał Jajek, stwierdził, że ma zamiar zrobić wiele dla pokoju w roku obecnym i następnym. Ma również zamiar go odmalować oraz wybudować osobne pomieszczenie dla kóz. W związku z tym cała Armenia czeka na przyznanie Jajkowi Nagrody Nobla w 2010 r.




W jednym z poprzednich postów poruszałem temat moich zębów. Okazało się to zbawiennym posunięciem, gdyż temat to niekończący się. Miałem w ostatnim czasie przyjemność przebywania w Szpitalu św. Genowefy w Jodłowcu, gdzie spodziewałem się ekstrakcji zębów mądrości. Niektórzy obyci w świecie twierdzili, że i tak mi to nic nie pomoże, ale zdecydowałem się także na wymianę oleju w głowie. Miał być kujawski.
W szpitalu miałem być cztery dni, byłem dziesięć. Pan Edek, który spodł na grubie z woza siedem dni czekał na ortopedę ze złamanym obojczykiem. Ortopeda przyszedł, ale obojczyk miał cały. Pan Edek nie. Ordynator Oddziału Chirurgii Szczękowej w szpitalu w Jodłowcu od wielu lat jest w katatonii. Objawia się to tym, że w czasie obchodu chodzi za tłumem lekarzy przytakując innym. Prym wśród lekarzy wiedzie doktor Karaluch. Podobno potrafi wyłożyć szczękę tytanem w znieczuleniu miejscowym, za co jest szczególnie ceniony wśród miejscowej ludności. Sklepy monopolowe w końcu tez kiedyś zamykają, a tak zawsze można zdążyć przed. Przed zamknięciem.

Po pięciu dniach pobytu personel szpitala wreszcie zorientował się, że jestem pacjentem i zdecydowano się mnie wziąć na salę operacyjną. Jak powiedział ordynator: „Koniecznie.”. Wcześniej miałem okazję poznać skomplikowane procedury szpitalne. O 7.00 przychodziła siostra (nie mylić z zakonną) i pytała się czy temperatura i ciśnienie bez zmian. Poinstruowany przez współlokatorów z pokoju zawsze odpowiadałem, że tak. Badania diagnostyczne za mną. Ze szpitala można było także wyjść o każdej porze dnia i nocy, co świadczy o jego europejskości. Pan Romek z panem Józkiem wychodzili o 8.00, wracali o 20.00 z aromatem wina jabłkowego za pazuchą. Po ketonalu było im znacznie lżej niż na wolności. Ja wychodziłem na śniadanie, obiad i kolację do baru na dole, bo szpitalne jedzenie jest naprawdę wysublimowane (np. ekstrawagancka bułka z masłem na kolację). Przy okazji operacji wymieniono mi też łóżko, bo przewozić pacjenta na łóżku bez materaca nie wypada. Na Sali Pani kazała wdychać tlen, ale i tak wiedzieliśmy jak to się skończy. Po spędzeniu 2 godzin i 30 minut na zabiegu obudziliśmy się zaraz po, wypluwając rurkę do intubacji. Doktor Karaluch powiedział, że dalej nie można operować, bo zanadto spuchłem  („spuchnąłem”). W drodze powrotnej do pokoju zorientowałem się, że wyrwali tylko 50% (dla słabych z matematyki: połowę) zębów. Następnie modliłem się, by były to ósemki, gdyż nie potrafiłem zlokalizować siódemek. Po powrocie do pokoju powitano mnie owacyjnie, gdyż współlokatorzy wnosząc po czasie mojej nieobecności sądzili, że już mnie wypisali, a tu taka niespodzianka (normalnie zabieg ekstrakcji czterech ósemek trwa ok. 1h). Doświadczyłem szczękościsku. Objawiło się to spożywaniem serków homogenizowanych i jogurtów przez następne pięć dni. Spożyłem tez barszcz szpitalny, ale buraków nie było wtedy na stanie, więc zrobili z barwionej pietruszki.
Po wypisaniu ze szpitala ciągle miałem problem przejść przez drzwi szyjogórnie. Kazano mi przyjść na kontrolę za 7 dni. W jamie ustnej przyjemnie łaskotały mnie jakieś nitki. Przybyłem na kontrolę. Zarejestrowałem się o 7.00, a już o 12.00 zostałem przyjęty. Normalnie w Erewaniu czeka się do 18.00. Za granicą zawsze lepiej. Napotkany przygodnie w poradni rzeźnik pozbawił mnie szwów. Chciałbym przy tym zaznaczyć, że ja jestem bardziej skoncentrowany, kiedy wkręcam śrubkę niż on, kiedy wyciągał szwy, co świadczy o kunszcie dentystycznym. Następnie pani pielęgniarka radosnym tembrem głosu oznajmiła mi, że nie wie jakim cudem przyjęli mnie do szpitala i że to musiała być jakaś pomyłka, więc nie mogą mnie przyjąć na ekstrakcję dwóch pozostałych ósemek. W ogóle poszpitalnego L4 też nie mogę dostać, bo już wyszedłem ze szpitala i jako pacjent ich już nie obchodzę, bo nie jestem pacjentem (sprytne!). Doktor Karaluch powiedział, że spróbuje mi zrobić zabieg w miejscowym, ale za siebie nie ręczy. Dlatego tez piszę to autoepitafium.
Po pobycie w szpitalu pozostały wspomnienia. Wspominam czas, kiedy Romek (złamanie szczęki w dwóch miejscach) prosiło ketanol, a siostra odpowiedziała mu miłosiernie, że nie dostanie, bo nie ma w apteczce. Wspominam czas, kiedy Romek z Darkiem (drutowanie szczęki) pili 7 dni w tygodniu gotowane mleko, bo to się nazywa „płynna dieta”.
I pomyśleć, że nic wtedy człowieka nie obchodziła afera hazardowa, stoczniowa, Weroniki Marczuk – Pazury, ABW, zapchanego sracza w kancelarii prezydenta…
Adalbert Ożywczy dzwonił z pytaniem kiedy wracam. Nie wiem. Zależy od Karalucha. 

wtorek, 6 października 2009

Swetr czy sweter?

Czy Bóg jest czy go nie ma? Gdybym Wam od  razu odpowiedział na to pytanie, nikt nie czytałby tego tekstu do końca, więc z tym poczekamy. Kwestią odrębną jest czy powinienem na to pytanie odpowiadać, ale to akurat miłosiernie pozostawię do rozstrzygnięcia każdemu z Was
z osobna. I czy powinniśmy pisać słowo „Bóg” z dużej czy z małej litery...

Ale do rzeczy. Do kwestii istnienia Boga można podejść w zasadzie na dwa
sposoby – racjonalistycznie i filozoficznie (teologicznie). Na trzeci i czwarty sposób pewnie też można podejść, ale wtedy jest ryzyko, iż się nad kwestią przejdzie obojętnie. Richard Dawkins w swojej książce „Bóg urojony” prezentuje podejście racjonalistyczne, a Leszek Kołakowski filozoficzne, ale nie w tej samej książce.

Rozstrzygając kwestię istnienia Boga racjonalistycznie można popełnić kilka błędów, ale gdzie błędów nie ma? Istnienie Boga, rozpatrywane z punktu widzenia historii, prawdy przekazu o nim, we współczesnej Polsce – faktu jest bzdurą. Nie da się wytłumaczyć tego, że świat według biblii powstał kilka milionów lat po udomowieniu psa, chyba że pies jest bytem boskim. Jeśli Bóg jest wszechmocny, wszechwiedzący i miłosierny musi wiedzieć co zrobię ja, Wy, nawet co sam będzie robił za milion lat. Wszechmoc jest w tym wypadku zbędna, wiedząc wszystko i tak jest się wszechmocnym – gdybym był wszechwiedzący trzasnąłbym obrotowymi drzwiami. Skoro Bóg jest wszechwiedzący, nie może być miłosierny – wiele na to przykładów. Miłosierny Jahwe kazał wybić na przykład wszystkich sąsiadów państwa żydowskiego, którzy nie zdecydowali się do niego przyłączyć, nawet kobiety
i dzieci. Kwestia dobra i zła w wierze katolickiej, analizując teorie św. Augustyna jest
absurdem – wolnym jest tylko ten, który czyni dobro, a nie ten, kto czyni zło. Kto z nas nie jest zniewolony?

Jest jednak druga kwestia, bardziej złożona. Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie i pojąć istnienie Boga dysponując naszymi mózgami, intelektem, wiedzą? Wydaje się, że kwestia wiary
w cokolwiek, usprawiedliwienia istnienia świata jest antropologiczną właściwością człowieka.
A przynajmniej większości homo sapiens. Większość z nas nie wie czym Bóg jest. Wiemy tylko ze znaczną pewnością czym nie jest. Kreowanie Boga poprzez negacje jest ryzykowne. To, że coś czymś nie jest nie musi wcale oznaczać, że czymś jest. Kościół od setek lat przekazuje nam te same dogmaty oparte prawdopodobnie na tekście, który został napisany, by uporządkować życie jakiejś przeszłej społeczności. Niezależnie od tego czy Jezus żył czy nie, próbował uporządkować świat. Raczej żył. Jego życie zostało spisane w Nowym Testamencie. I tu jest pies pogrzebany, ale nie ten którego rzekomo udomowiliśmy przed powstaniem świata. Nowy Testament, podobnie jak całe Pismo Święte było przekładane i przepisywane przez tysiące skrybów, którzy, jak każdy celebryta, chcieli mieć jakiś wkład w to ponadczasowe dzieło. W rezultacie powstał kolaż myśli i poglądów tysięcy ludzi. Kolaż, który ludziom próbują dodatkowo przetłumaczyć na ludzki język księża. Kościół przez lata stał się wielką organizacją polityczną, nawet państwem. Nie chodzi o inkwizycję, ale o niezauważanie potrzeb ludzkich i oderwanie od rzeczywistości. Dialog Kościoła z ludźmi jest niezauważalny, bo go nie ma. Kościół patrzy w lewo, ludzie w prawo. Sprzeciw wobec zapłodnienia in vitro musi generować rewizję poglądu jakoby Jezus pochodził z Marii Dziewicy, która z Józefem nie spółkowała w sensie seksualnym. Błędem jest twierdzenie, że chodzi o samo zapłodnienie, kwestię in vitro i Marii Dziewicy. Chodzi o fakt, że Kościół nie podejmuje widocznych i zauważalnych prób przetłumaczenia języka Biblii na język współczesny. Vulgata została źle przetłumaczona, to oczywiste. Maryja spółkowała z Józefem, co więcej miała z nim dziecko – Jezusa. Katolicka świadomość zbiorowa tego nie uznaje, mimo że zostało to potwierdzone w najnowszych tłumaczeniach. To tylko przykład, których jest wiele. Rodzi się pytanie – dlaczego? Dlaczego współczesny kościół katolicki nie zbliża się do prawdy, tylko systematycznie od niej oddala. Bowiem pozycja kościoła została przez lata zbudowana na dogmatach, które zanegowane zburzyłyby cały dotychczasowy porządek świata, ergo zawalenie się całej instytucji. Nawiasem mówiąc sprzedaż wszystkich aktywów kościoła katolickiego załatwiłaby problem głodu na świecie, więc gdzie tu miłosierdzie. Wizerunek każdego z kościołów dodatkowo zabarwia fakt, że główną kwestią sporu pomiędzy katolikami a prawosławiem jest rodzaj chleba używanego podczas eucharystii. Kościół nie jest potrzebny, żeby wierzyć i na tym poprzestanę.

Skoro kościół nie jest potrzebny to co jest? Ludzie wierzą w dobro i zło. I znowu nie wiadomo co jest dobrem, co złem. Obraz świata jest kreowany przez język, którego używamy by świat opisać. Co jest dobrem, a co złem, my decydujemy. Abstrahujemy w tym momencie od teorii predestynacji, które mówią, że cokolwiek zrobimy jest nieważne  - albo będziemy zbawieni, albo nie – Bóg i tak już to wie.
Myślę, że dobro się liczy. Ja nazywam je tym, co robimy nie robiąc nikomu krzywdy,
a przyczyniając się do poprawy tego, co było. Przy czym samo nie szkodzenie nikomu dobrem nie jest. Dobro jednak nie jest obiektywne. To, co jedni uznają za słuszne, dla innych słusznym nie jest. Zamach na stacji Atocha w Madrycie był słuszny z punktu widzenia fanatyzmu islamskiego, ale czy był słuszny dla katolików? Zawsze działamy we własnym interesie najpierw, potem dla innych. Nawet misjonarskie poświęcenie się innym nie jest niczym innym jak próbą osiągnięcia satysfakcji z tego, co uznajemy za słuszne. Co jest dobrem dla nas samych. Dlaczego więc kościół katolicki arbitralnie rozstrzyga co dobrem jest, a co nie jest, zasłaniając się przy tym zgrabnie płaszczem ekumenizmu?

Kościół katolicki pretenduje do roli Boga na świecie interpretując świat na swój sposób, sposób słuszny dla kościoła katolickiego. Podobnie czynią inne religie, co nie usprawiedliwia katolików, ale przynajmniej nie czyni ich osamotnionymi. Można by z tego wysnuć twierdzenie, że skoro kościół przyjął postawę boską na ziemi, katolickiego boga nie ma, a skoro tak istnienie kościoła nie ma podstaw, więc nie ma boga. Nie ma podstaw, by tak twierdzić. Każda racjonalistyczna, filozoficzna, teologiczna próba wyjaśnienia kwestii istnienia boga jest skazana na niepowodzenie.
Istnienie boga jest abstrakcyjne i jak wszelkie inne pojęcia na świecie zależy od nas samych. Boga nie ma. Skoro to my jesteśmy odpowiedzialni za nazywanie świata i sami nazwaliśmy coś bogiem, nie znaczy to że istnieje sam z siebie. My stworzyliśmy jego obraz. Bogiem mogłaby być nawet krowa albo cielak, co już się w historii zdarzyło i powstał, dzięki kościołowi, bardzo ładny wyraz „bałwochwalstwo”. Lecz nie to jest najważniejsze. Cała kwestia jest podobna do dyskusji na temat czy powinno sie mówić „swetr” czy „sweter”.
Moim zdaniem w życiu chodzi o zupełnie co innego niż w świecie „Boga urojonego” czy tego „Czy Bóg jest szczęśliwy”. Chodzi o to, by działać tak, by wszyscy byli usatysfakcjonowani. By czynić dobro, które dąży do obiektywizmu, który jest ideałem, czyli kiedy go osiągniemy będzie „koniec świata”. Na apokalipsę się nie zanosi, mimo wszystko, a jeśli się zanosi to sąd ostateczny będzie przed apokalipsą, a nie odwrotnie. Do takiego pojmowania świata nie potrzeba mi Boga. Skoro więc zostało mi jakieś 40 – 60 lat życia, ile dokładnie nie wiem tak jak Chrystus nie znał dnia Sądu Ostatecznego (mimo, że skoro był bogiem, był wszechwiedzący; chyba, że syn boga to nie bóg), postanawiam uczynić w nim tyle dobrego, ile się da i żyć tak, by niczego nie żałować. A żałowałbym na pewno, że tyle czasu poświęciłem na próbę rozwiązania czy mówić „swetr” czy „sweter”.
Czy pisać „Bóg” czy „bóg”? Wybieram „Bóg” przede wszystkim, by nie urazić uczuć tych, którzy w niego wierzą, a po drugie – skoro tak nazwali obiekt swoich wierzeń, a raczej jego wizerunek, projekcję swoich umysłów – to jest to ogólnie przyjęta nazwa.
Podsumowując: Boga nie ma, ale są rzeczy ważniejsze niż to.


PS. Tekst powstał jako reakcja na „wielki kompromis” w świecie w odpowiedzi na pytanie „Czy Bóg jest czy nie?”. Autorytety boją się jednoznacznie odpowiadać na takie pytania. Poglądy wyrażone wyżej są osobistymi poglądami autora. Każdy może wyrobić sobie własne po lekturze dzieł zwolenników i przeciwników Boga, a także tekstów źródłowych. Polecane:
- R. Dawkins: „Bóg urojony”
- R. Dawkins: „Samolubny gen”
- L. Kołakowski: „Czy Pan Bóg jest szczęśliwy i inne pytania”
Poza tym dzieła: Jana Pawła II, ks. Tischnera, Monteskiusza, św. Augustyna, Schopenhauera, Nietzsche – do wyboru...

piątek, 18 września 2009

Najeźdźcy


I wszystko jasne!

poniedziałek, 14 września 2009

Poniedziałek

Jest poniedziałek. Wielu pracowników Urzędu Miasta w Erewaniu wyruszyło dziarsko do pracy o godzinie 7 zero, zero. Tzn. o 7.00 zaczynali, więc wyruszyli wcześniej chociaż po weekendzie nigdy nic nie wiadomo. Ja tymczasem jeszcze nie pracuję, bo to przybytku kreatywności wracam dopiero w środę. Już się nie mogę doczekać pytań Pani Jowity Miszcz o to czy pisze się: „kurier” czy „kur – rier”, stąd dzisiaj moje złe samopoczucie.
Chciałbym także przytoczyć historię, która zobrazuje jak bardzo jestem związany z moim miejscem pracy. Pewnego razu przyszło mi się rozliczyć z wyjazdu służbowego do Baku. Dwa tygodnie przed tym czasem zadzwoniła do mnie Pani Bożenka z Finansowego prosząc o niezwłoczne stawienie się w kasie w celu rozliczenia zaliczki. Stawiłem się za 2 tygodnie, gdyż w międzyczasie przyszło mi wyjechać na konferencję zagraniczną. Po powrocie wpadłem do kasy niczym Wojciech Trawa w kłopoty i powiedziałem pani kasjerce, że przyszedłem się rozliczyć z zaliczki. „Jakej zalyczky?” usłyszałem. No to mówię, że tej za wyjazd do Baku. „A jak się Pan nazywa?”. Tutaj Pani też nie zaskoczyła mnie pytaniem, co spowodowało następne pytanie, a mianowicie: „A kto Panu tak powiedział?”. Ja mówię, że w Finansach na 4. piętrze. „To idź Pan tam”. No to poszedłem. Spotykam Panią Bożenkę, która powiedziała mi, że co prawda dzwoniła do mnie przed dwoma tygodniami, ale nikt nie miał czasu znieść kartki z rozliczeniem zaliczki. Zaproponowałem, że ja ją zniosę, ale Pani Bożenka nie dała się przekonać, twierdząc że nie mogę dotknąć dokumentu wydziału, w którym nie pracuję. W tym celu zadzwoniła pokój dalej do Pana Heńka, który wziął kartkę, poszedł ze mną do kasy i ulotnił się. Kasjerka wzrokiem bacznym przeegzaminowała zapis. „20964.6 dram proszę.”. Ja skonsternowany tłumaczę, że nie mam dram, bo umawialiśmy się z Panią Bożenką na euro. „Kto Panu tak powiedział?”. „Pani Bożenka.” Dzwoni. „Przecież ja nie mogę przyjąć euro, bank nie daje bilonu, euro tez nie daje [...]” Odłożyła słuchawkę. „38 euro poproszę”. Ja nieśmiało zaznaczyłem, że nie mam 38 euro tylko 50.... „Nie mam wydać, przyjdź Pan za 2 tygodnie”.
Ze spraw bieżących, które wydarzyły się podczas mojej nieobecności warto wspomnieć o sporcie. Lato od dłuższego czasu przyspieszał w głupocie i wiadomo było, że będzie zwalniał, bo żadne ciało na ziemi prędkości światła nie osiągnęło. Zwolnił Beenhakera i to w telewizji. Będzie szoł.
Niedawno oglądałem Mistrzostwa Europy w Hokeju na Trawie. Polska przegrywała 0 – 9 z Holandią a Pan Makowski – komentator Eurosportu 2 - mówi: „[...] teraz mamy słabszy okres gry polskiej reprezentacji [...]”. Na szczęście słabszego okresu nie mieli polscy siatkarze, którzy gładko wygrali z Francją i są najlepsi. Szkoda tylko, że minister Drzewiecki teraz powie, że też miał być w składzie, ale wyłączyła go kontuzja albo Westerplatte...

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Wakacje

Jadę na wakacje. Nie będzie mnie do 16 września. W tym czasie postów też nie będzie. Można natomiast zgłaszać propozycje na  wygląd graficzny strony. Prace w PałerPejncie i Notatniku Windows 98 jak najbardziej akceptowalne.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Refleksje przedwakacyjne

Moje zęby są jak La Scala... Wiele rzędów i taki zabytek, że żaden konserwator nie waży się go tknąć. Tego dowiedziałem się na przestrzeni ostatnich dni i jestem dumny, że mam końskie zdrowie, a nie końskie zęby jak Jola R., a nawet trochę sztuki we mnie. Wszystko oczywiście da się sprostować albo jak powiedział Stanisław Tym: ”To się odbuduje.”.
Jutro jadę do Eire jak mówią tubylcy albo tambylcy w zależności od interpretacji. Mój szef natomiast – Adalbert Ożywczy zostaje w Urzędzie Miasta Erewań w Armenii z Panią Judytą Miszcz sam na sam. Mój szef jest wegetarianinem. Zawsze się bałem takich ludzi. Nigdy nie wiadomo na czym wyładują agresję. Poza tym jest czołowym basistą nieczołowego zespołu, ale nie jest to Feel. Mają więc szanse na sukces w środowiskach myślących a nawet intelektualistycznych, więc nie w Wydziale Promocji UM Erewań. Wracając jednak do meritum (trudne słowo, podobne do „kontestacja” ale jednak tak różne w materii swej) -  Pani Jowita Miszcz jest mistrzynią wprowadzania niekoncepcyjnego nastroju biurowego w takich momentach, w których jest to najmniej oczekiwane (wiem, można krócej, ale buduję nastrój i napięcie zarazem).
Wiele faktów, które doprowadzają do łez śmiechu moich znajomych, jest tragedią mojego życia. Pracownicy Urzędu Miasta Erewań są najbardziej wykwalifikowanymi fachowcami na świecie. Kiedyś Pani Jowita Miszcz, kiedy akurat przygotowywałem budżet do nieznaczącego projektu nuklearnego ratującego Ziemię przed zderzeniem z Plutonem, zaczęła nerwowo kopać komputer podskakując przy tym z gracją zająca w kapuście. Po jakiejś chwili skonstatowałem li ja, że próbuje ona dokonać niemożliwego. Spytałem się grzecznie o co chodzi. Otrzymałem odpowiedź, że próbuje zmienić dokument, ale nie ma kursora i w ogóle nie można nic napisać. Stwierdziła, że ma za mało pamięci RAM (komputer oczywiście). Ja stwierdziłem, że dokument do edycji to PDF.
Nic to. Innego pięknego dnia, kiedy próbowałem naprawić tragedie w Czarnobylu, Pani Jowita zaczęła ochoczo okładać drukarkę, twierdząc że sprzysięgła się przeciw niej i nie chce drukować. Następnie zadzwoniła do informatyków, żeby zadzwonili po egzorcystę, żeby ten mógł poinformować Pana Genka z kotłowni o zaistniałej sytuacji, bo podobno Pan Genek wie wszystko, a nawet trochę więcej. Okazało się, że Jej drukarka nie chce drukować tego, co ona chce, a nawet nie drukuje wcale. Podobno miał być to problem na łączach. Ja skonstatowałem, że w ustawieniach drukowania MS Word jest wybrana drukarka Geodezji, co wprawiło w szczerą radość kartografów. Prawie jakby okryli Amerykę bez dopływania tam... Ustawa Prawo Zamówień Publicznych w 50 egzemplarzach przyszła do nich sama...
Jaki z tego morał? Żaden. W obliczu nieuchronnego 1 września i jakiejśtam rocznicy czegośtam po prostu bądźmy sobą tak jak Pani Jowita Miszcz. Ona jest sobą. A my zawsze po prostu próbujemy być lepsi i więksi niż ktośtam. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybyśmy naprawdę chcieli to zrobić, a nie byłoby to tylko nasze życzenia. Przecież my tak samo jak Niemcy i Rosjanie jesteśmy Europejczykami. No chyba, że mieszkamy w Armenii....
Po powrocie z Irlandii następne refleksję trzeźwego alkoholika. 

środa, 26 sierpnia 2009

Zażalenie

Niniejszym informuję na życzenie Borysa S. iż nie chce on być kojarzony z Borysem S. kojarzonym z serialami popularnonaukowymi, tylko z Zanussim i Dodą. Dlatego też Borys S. dzisiaj ceniony fachowiec z branży filmowej, kiedyś ceniony alkoholik, miłośnik kabestanów i wszelkiego sprzętu pływającego obecnie używa pseudonimu "Moskwa". Chcąc być rozpoznawalnym na moim blogu poprosił o niniejsze sprostowanie.

sobota, 22 sierpnia 2009

Sopot

Jest już po festiwalu w Sopocie. Całe szczęście.  Najjaśniejszą gwiazdą okazał się być Robert Kozyra. Siwy Pan z Radia Zet stwierdził w pewnym momencie: „[...]namawiam braci Cugowskich, żeby mieli fajne piosenki[...]”. Zarówno jemu jak i sobie życzymy powodzenia w realizowaniu planów na przyszłość. Smutnym wnioskiem po imprezie w Sopocie wydaje się stwierdzenie, że szołmenem na siłę być się nie da. Nawet Wojciech Trawa (nie mylić z kępą, a juz w ogóle Saską Kępą) szołmenem nie chce być, on nim po prostu jest. Wojciech Trawa pracuje w Urzędzie Miasta Armenia. Kim więc jest Robert Kozyra przy Wojciechu Trawie? Nikim!
Po tej konstatacji przejdę do następnego zagadnienia. Kiedy polski wykonawca występuje na festiwalu w USA czy w ogóle za granicą nie ma szans wygrać nawet gdyby głos miał w klimacie Pavarottiego (wiem, że nie ma, ale zakładam). Tymczasem na polskich festiwalach wygrywają Australijczycy, Niemcy, reprezentanci Burkina Faso. Ewentualnie reprezentanci Burkina Faso z Niemiec. Polka w Sopocie śpiewała dobrze, ale była nie z tej wytwórni co trzeba, więc pozostała jej skręcona kostka i Mezo, który przystojny nie jest.
Kiedyś na deskach amfiteatru w Sopocie wygrywali Polacy, śpiewał Niemen... Dziś nie ma już desek i nikt nie śpiewa. Kasia Wilk próbowała, ale jej nie docenili.

Zamiast wstępu




Jest to pierwszy wpis na tym blogu, więc przez niektórych z Was może być traktowany jako wstęp, co pozwoli zaakcentować Wasz bunt i brak zgody na narzucanie wszelkiego rodzaju tytułów i nazw. Mam nadzieję, że ten blog pozwoli obnażyć wszystkie absurdy tego  świata jakkolwiek konsekwentnie będę się starał przemycić treści fachowe, a nawet zrozumiałe. Do pisania bloga zainspirowała mnie rzeczywistość, mój kolega Borys S. dzisiaj ceniony fachowiec z branży filmowej, kiedyś ceniony alkoholik, miłośnik kabestanów i wszelkiego sprzętu pływającego. Ostatnio zaobserwowałem, że otaczająca mnie tragiczna rzeczywistość jednego z urzędów miast w południowej Armenii (wcale nie w południowej Armenii, ale dbam o prywatność) innych może skutecznie bawić. Dlatego zdecydowałem się dać upust swojej frustracji rezygnując tym samym z chęci zostania spawaczem konstrukcji drewnianych na co bardzo namawiał mnie Pan Waldek z podwórka, będący wyrocznią w sprawach wszelakich. Bolączką polskiej rzeczywistości lat ostatnich jest zresztą fakt, że wszyscy są ekspertami od spraw wszelakich, nikt natomiast nie dysponuje żadnymi konkretami.
W związku z dekonkretacja polskiego życia publicznego w ogóle nie jesteśmy zauważani w Europie i na świecie. Spowodowane jest to także zawieszeniem kamer wszystkich znaczących stacji telewizyjnych na wysokości 1m 70 cm przy czym wódz naszego państwa ma 1m 60 cm wzrostu i to w kapeluszu, na obcasach oraz kiedy ma wiatry. Naturalnie sprzyjające od dołu. Z racji swojego wzrostu jest jednocześnie jedynym przywódcą państwa, który przymarza do gruntu na lotnisku w Mongolii.
Polacy zaopatrzeni w taki bagaż otaczającej ich rzeczywistości to naród, którego nic juz nie zdziwi, a jednak dziwi wszystko. Mamy ciągle w sobie ta iskierkę nadziei na normalność, która normalności nie rozpala. Pan Waldek twierdzi, że to przez przerwy w dostawach gazu z Rosji.