sobota, 7 stycznia 2012

Praga nieznana

Praga – fascynujące ludzi z całego świata miasto, stolica kraju naszych południowych sąsiadów, Czechów. Wcześniej najważniejsze miasto Czechosłowacji, gdzie w 1968 roku zaczęła się praska wiosna, stłumiona przez wojska radzieckie, gdzie w dramatycznym akcie protestu Jan Palach dokonał samospalenia. Miasto, gdzie zawsze wszystko było lepsze niż w kraju nad Wisłą – lepsza praca, widoki, życie, sprzęt gospodarstwa domowego i nawet słońce jakoś grzało mocniej. 
Praga stała się jeszcze bardziej popularna w Polsce po publikacji książek Mariusza Szczygła: „Gottland” i Mariusza Surosza: ” Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów”. Teraz społeczeństwo uznało, że Pragę trzeba odwiedzić. Ja też. 
I tu zaczął się problem. Problem z tym wizerunkiem miasta znanym z książek, pocztówek i opowieści znajomych, a tym co można zastać na miejscu faktycznie. Większość Polaków jedzie do Pragi pooglądać miasto, odwiedzić znajomych i odwiedzić parę pubów, wypić parę piw. To jedyna słuszna droga. 
Ja i moi znajomi, wybierając inną, pogrążyliśmy się na zawsze. Zdecydowaliśmy się mieszkać w centrum stolicy Czech, na ulicy Karlovej, na Starym Mieście. Agencja wynajmująca apartamenty zapomniała nas poinformować, że nie dysponuje miejscami parkingowymi. Po przyjeździe polecono nam parking Rudolfinum – 650 koron czeskich za jedną dobę postoju. 
Nie zrażeni pierwszym błędem postanowiliśmy zatopić się w nocnym życiu miasta. Najpierw jednak trzeba było wymienić walutę. A jako, że nasi australijscy znajomi mieli przy sobie tylko dolary amerykańskie i euro, musieliśmy skorzystać z usług kantoru. Kantorów w Pradze nie brak, a spready (różnica pomiędzy ceną kupna i sprzedaży) rozpiętością dorównują długości trasy Praga – Katowice. Należy więc korzystać z bankomatów i nie dać się zwieść kantorom reklamującym swoje usługi bez pobierania prowizji, ponieważ ceny walut na praskich ulicach nie mają jakiegokolwiek powiązania z faktycznymi kursami walut. 
Trzeba było coś zjeść. Zdecydowaliśmy się na lokal „Svejk. Restaurant u Karla”. Po zamówieniu tradycyjnych czeskich dań oczekiwaliśmy na podanie około 30 minut. Zanim jednak do tego doszło kelnerka przyniosła bułeczki z masłem na przystawkę. Jedzenie było dobre, gorzej z rachunkiem. Okazało się, że przystawka wcale nie była darmowa – bułeczka z masłem kosztowała 100 koron za porcję, do tego 10 koron za obsługę, a pani nas obsługująca poinformowała nas, że właściwie należy się jeszcze napiwek w wysokości 10% kwoty rachunku. Czasami ten napiwek doliczany jest do rachunku, czego doświadczyliśmy w innym lokalu i wtedy nieświadomy niczego klient płaci go podwójnie. Z góry też pobierana jest opłata za obsługę. 
Na Vaclavske Namesti usiedliśmy następnego dnia, żeby wypić kawę. Ceny – 90 koron za cappuccino i 180 za kawę po irlandzku. Zapłaciliśmy 180 i 360 – podane ceny dotyczyły napojów w naparstkach, a my chcieliśmy się nacieszyć napojem. 
Zmęczeni dniem wpadliśmy na pomysł zrobienia zakupów w jednym z zwykłych sklepów na Starym Mieście i wypicia Gambrinusa albo Staropramena w domu. Sklep prowadził Azjata, który co prawda miał kasę fiskalną, ale stwierdził że skończył mu się w niej papier. Po wyjściu Australijczycy stwierdzili, że policzył ich podwójnie, mieli rację. 
W ostatnim dniu pobytu Australijczycy wybrali się do jednego z nocnych klubów, spotkać się ze znajomą. W ich rachunkach uwzględniono 4 drinki, których nigdy nie zamówili, nigdy nie wypili. Nie pili też w lokalu ani przed absyntu, żeby nie było wątpliwości, że to tylko złudzenia. 
Jak więc wygląda prawdziwa Praga? Połowa prawdziwej Pragi jest piękna, architektura powala, czuje się powiew historii w powietrzu i wszędzie manifestowaną wdzięczność dla Vaclava Havla. Druga połowa zmusza nas do sprawdzania wszystkiego 100 razy zanim dokona się zakupu lub zapłaty. Ta druga Praga to miasto oszustów czyhających na turystów z zagranicy, którzy będąc na wakacjach nie zwracają uwagi na ceny lub są po prostu bogatymi Rosjanami, których w Pradze pełno. W żadnym z miast, w których miałem okazję być – od Nowego Jorku przez Lizbonę, Sewillę, Brukselę, Hamburg, Berlin, Wiedeń, Iasi, Sydney i wiele innych, nie zdarzyło mi się coś takiego. Takiej obłudy można doświadczyć tylko w Pradze. Można oczywiście sprawdzać wszystko i na każdym kroku, dokonywać obliczeń, czytać przewodniki, żeby tylko nie wpakować się do lokalu pobierającego potrójne opłaty, ale po co? W końcu jesteśmy na urlopie. Tak więc Prago: nigdy więcej! W końcu smażony ser można zjeść gdzie indziej.


4 komentarze:

  1. Bardzo skutecznie mnie zniechęciłeś to wyjazdu do Pragi. Głaszcze, głaszcze. Przykro mi, że tak było... Ale może w końcu inni też się zrażą i Praga będzie musiała się zmienić...

    OdpowiedzUsuń
  2. Mieszkam w Pradze od 4 m-cy, za chwile wracam do Polski i powiem tak: tu jest wspaniale. A żeby zobaczyć prawdziwą Pragę to zamiast lecieć do najbardziej komercyjnego i oklepanego Svejka, który jest horrendalnie drogi wystarczy przejechać się na Żiżkow, pokluczyć po dzielnicy pubów i restauracji, czy choćby w okolice I.P. Pavlova, Małej Strany czy Namiesti Miru - tam jest Praga i pyszne jedzenie, o lokalnych małych browarach nie wspominając. W samym centrum nie uświadczysz Czecha bo to jest miejsce dla leniwego turysty, który poleci na komercje i kolorowe czeskie matrioszki, które generalnie są ruskie, a tak naprawdę zrobione w Chinach. Najlepsze miejsca są zresztą tak poukrywane, że ja nawet z mapą krążę dookoła żeby znaleźć właściwe, na ogół nieoznaczone drzwi:).

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki za komentarz. Niestety miejsce zamieszkania i trasa zwiedzania nie do końca zależały ode mnie, ale może jeszcze kiedyś będę miał okazję eksplorować "Pragę nieznaną".

    OdpowiedzUsuń